O ANDRZEJU HEINRICHU WSPOMNIENIA NAPISANE NA ZAMÓWIENIE RODZINY W ROKU 1991 DLA POTOMNOŚCI PRZEZ MARIĘ HEINRICHOWĄ




Rok 1946. Pólko - koło miasteczka Skarszewy. Mówi Andrzej:
- Babciu, babciu przecież to już po wojnie?
- Tak Andrzeju, już jest po wojnie - odpowiada zapytana.
- Mamusiu, mamusiu, babcia mówi, że już jest po wojnie!
- Od dawna nawet - odpowiadam.
Na to Andrzej, ale już z niecierpliwością i natarczywie:
- No to kiedy ja będę miał tego psa?

      No i na wiosnę pies musiał się znaleźć. U sąsiadów, nieduży, ale bardzo mądry, bury, na krótkich nóżkach, w miarę kudłaty, bystry szczeniak, oddany uroczyście Andrzejowi jako spełnienie pierwszych marzeń - przyjęty z radością w absolutne władanie - nazwany oczywiście Buruś. Był to już w naszym rodzinnym życiu Burek II. Burek I, rosły, szary wilczur, był moją własnością. Pochodził spod Baranowa kurpiowskiego. Dostałam go w darze od pana leśniczego Lucjana L., z zapewnieniem, że jego pradziad autentycznie latał po puszczy jako wolny pies. Kochaliśmy się wiernie, zaginął na początku drugiej światowej w 1939 r.
      A Buruś II towarzyszył nam w zmiennych kolejach życiowych Polski Ludowej, mieszkając kolejno w Pólku w Warszawie, w Brwinowie, gdzie spełniał odpowiedzialną rolę nocnego obrońcy kur (w kurniczku naprędce skleconym przez Andrzeja), w Ratajach koło Gostymina, gdzie z kolei ja pełniłam funkcję stróża nocnego (w gospodarstwie szkolnym i międzyszkolnym przez jeden rok szkolny), w Mszanie Dolnej, gdzie pracowałam już jako nauczycielka rolnictwa, kierowniczka gospodarstwa szkolnego (z dyplomem SGGW) przez całe cztery lata...
      W Mszanie były dwie szkoły podstawowe: dla chłopców, tuż obok dworca kolejowego, dziewczynki chodziły wysoko - aż do Rynku, ponad kościołem, u stóp Lubogoszcza. Nasze mieszkanie znajdowało się na terenie dwuletniej niższej szkoły rolniczej, która mieściła się w "pałacu", dawnej rezydencji właścicieli Mszany w pięknym parku ze starymi drzewami, obok stacji PKP, a więc blisko szkoły chłopców.
Andrzej zaprzyjaźnił się na dobre ze swoim kolegą szkolnym Staszkiem Myszoglądem, sąsiadem gospodarstwa szkolnego; razem wracali ze szkoły, uczyli się. Przyjaźń z podstawówki przetrwała aż do końca, chociaż ich drogi życiowe były jak najbardziej różne. Andrzej, niezależnie od tego, w jakim środowisku żył i pracował, miał zawsze jednego, specjalnie bliskiego przyjaciela, z którym utrzymywał ścisły kontakt na codzień. Obok kolegi człowieka miał też zawsze przyjaciela zwierza. Z początku były to różne drobniejsze stworzenia, ale między nimi najważniejszy-pies.
      Mszana Dolna jest bardzo pięknie położona na podgórzu Karpackim, tam też zaczęła się zażyłość z górami. Grunwald z wybudowanym zespołowym wysiłkiem śnieżnym progiem w połowę ostrego zjazdu, szusem spod szczytu, dalekie spacery pod Kobylą Głowę i na Zarąbie pod Szczebel, pierwsze wyjazdy w prawdziwe góry: Tatry.
      Nie pamiętam zupełnie kiedy, z kim i w jakim celu Andrzej pojechał w Tatry pierwszy raz. Myślę, że była to wycieczka szkolna albo harcerska. W Mszanie była dobra szkoła podstawowa i drużyna harcerska z prawdziwego zdarzenia. Opiekun drużyny, nauczyciel Julian Toliński, organizował w okresie wakacji letnich kilkutygodniowe kolonie lub obozy, zwykle nad wodą. Warunkiem pojechania na obóz był samodzielny skok do wody, na głowę. Sprawdzenie tego było zupełnie realne, bo obok parku szkoły rolniczej był piękny basem kąpielowy, betonowy, niewielki, ale zasilany przepływowo świeżą źródlaną, zimną wodą. Mieszkaliśmy wtedy całą pięcioosobową rodziną w byłej dworskiej piekarni położonej w parku tak, że wystarczyło obejść nasz budynek od tyłu, przejść przez dziurę w ogrodzeniu i drogą jezdną, i było się przy wejściu na basen, od strony stanowisk startowych. W kasie bilety sprzedawał sam właściciel w określonych godzinach, ale wtedy w 1948 roku w osadzie pałacowo-szkolnej wszyscy znaliśmy się i współpraca grała dobrze. My we czworo (niestety Burek musiał zostawać w domu z Babcią) spędzaliśmy dużo wolnego czasu "na basenie", a druh Toliński zabiera1 swoją młodzież na obozy. Wszyscy mieliśmy dobre wakacje. Niestety sielanka w Mszanie nie trwała długo, były to przecież lata powojenne, pełne zmian i przekształceń w każdej dziedzinie życia. Szkoła Rolnicza w Mszanie uległa likwidacji, a jej młodzież i my nauczyciele rozparcelowani na terenie ówczesnego województwa krakowskiego.
      Już do Mszany dochodziły do nas wieści poprzez rozmowy z pracownikami szkoły i uczniami o dobrych warunkach i dobrych ludziach w Technikum Rolniczym w Moszczanicy pod (a właściwie nad) Żywcem, mieszczącym się w pałacu byłych właścicieli ziemi przy dużej, pięknie rozciągniętej nad potokiem Moszczanką, gospodarskiej wsi Moszczanica (Żywiecka) i kiedy podczas wakacji letnich pojechałam zobaczyć jak to wygląda na miejscu, zdecydowałam się od razu i wróciłam do Mszany z obietnicą rozpoczęcia pracy jako nauczycielka agrotechniki od początku roku szkolnego 1950/51.
      Dyrektorem Technikum w Moszczanicy był wtedy p. Bolesław Sroka, z wykształcenia i zamiłowania ogrodnik i społecznik, pochodzący spod Tamowa, z okolic pierwszego we wschodniej Europie Uniwersytetu Ludowego w Gaci, gdzie Solarzowie wprowadzili zwyczaj wzajemnego zwracania się do siebie po staropolsku przez „ja" i „wy", zamiast: „pani" i „pan" mówiło się: „chrzestna" i „chrzestny". Bolesław Sroka wywarł ogromny wpływ na losy mojej najbliższej rodziny złożonej wtedy z pięciorga ludzi (babcia Aniela Tryniszewska, ja - Maria Tryniszewska-Heinrich, Stefan, Andrzej, Krystyna H.) i psa Burusia III. Jego szkoła potrzebowała już nauczyciela rolnictwa, a kiedy okazało się, że w zasięgu parku i podwórza nie ma mieszkania dla tak licznej i kłopotliwej rodziny, pozwolił nam wprowadzić się tymczasowo do małego, stojącego na zboczu młodego sadu szkolnego, dwuizbowego domku, na tak zwanej w gospodarstwie szkolnym „Uboczy", w odległości około 500 m od pałacu. Pałacu, w którym, jak głosiła legenda miejscowa, spędzał nawet dłuższe okresy wolnego czasu sam Marszałek Józef Piłsudski.
      Na ten pierwszy rok szkolny w Moszczanicy mieliśmy zamieszkać osobno. Babcia, obaj bracia i Burek pozostali w Mszanie, a ja z Krysią przeprowadziłam się na U bocz. Jeszcze podczas mojej pracy w Mszanie Stefan, po długich namysłach i debatach z Babcią, ze mną i kolegami, został skazany na wygnanie z domu do Krakowa, do Technikum Mechanicznego, do kt6rego dochodził z okropnej stancji w prywatnym mieszkaniu. Andrzej ze swoim psem pozostał w przytulnej piekarni razem z Babcią do końca tego „tymczasowego" i niepewnego roku szkolnego, i dopiero po otrzymaniu dużego, czteroizbowego mieszkania w budynku gospodarczym przy samym „pałacu" - szkole, zamieszkaliśmy nareszcie znów wszyscy razem, na prawie dziesięć lat w Moszczanicy (Stefan dojeżdżał z Krakowa). Andrzej spędził więc pod Żywcem długi okres swojej młodości: jeszcze dwa lata szkoły podstawowej „w mieście", do której biegali i dostawali się wszystkimi możliwymi wtedy środkami lokomocji (nogi, rower, narty, łyżwy, łapanie się / wieszanie/ wszystkiego, co szybciej poruszało się we właściwym kierunku, potem 5 lat „ogólniaka" i prawie dwa lata przygotowań i zdawania egzaminów wstępnych na Politechnikę Krakowską.
      Przez tyle lat musieli zmieniać się przyjaciele, i ludzie, i zwierzęta, ale zawsze musieli być ci dwaj najbliżsi, na co dzień najpewniejsi. Po otrzymaniu świadectwa maturalnego Gimnazjum Ogólnokształcącego w Żywcu Andrzej zamierzał iść śladami ojca Antoniego Heinricha na architekturę, na najbliższą politechnikę - do Krakowa. I tu stanęła przed nim (jak zresztą kolejno przed całą trójką młodych Heinrichów) pierwsza, potężna i zdawało się nie do pokonania własnymi siłami, przeszkoda życiowa: dostanie się na wyższą uczelnię. Nie pomogły starannie wspólnymi siłami obmyślane przygotowania, prywatne lekcje rysunku odręcznego, stosowanie się do ojcowskich rad Dyrektora Sroki - egzaminy były pozdawane, oceny dostateczne - ale miejsc na I roku architektury było za mało W następnym roku Andrzej zdecydował się zdawać na Budownictwo Lądowe, wydział przemysłowy, i we wrześniu 1960 r. ze świadectwem z odbytej w Moszczanicy praktyki murarskiej, został przyjęty na Politechnikę Krakowską.
      W Krakowie mieszkał już od kilku lat Stefan, uczeń Technikum Mechanicznego, a potem student Politechniki Krakowskiej i mieszkaniec akademika na ulicy Gramatyka. Obaj bracia znaleźli się w niedługim czasie we wspólnym pokoju w Domach Studenckich Politechniki Krakowskiej. Stamtąd już niedaleko było w Dolinki i Skałki, i od razu, razem z pierwszymi emocjami na uczelni, równolegle z kłopotami życia w „Wielkim Mieście", zaczęły się wędrówki: spacery, wyjazdy, marsze, bieganie z Luckiem, Genkiem i coraz większą grupą przyjaciół na Zachód, w kierunku Alp i Lodowców.
      W tym miejscu, myślę, że mogę już śmiało zakończyć moje, zawsze dla mnie trudne, kłopotliwe i wymagające nadmiernych wysiłków opisy i „wspomnienia" i odsyłam Was, droga Potomności do wspaniale napisanego epitafium Andrzeja, Zygi, Skalnego Żyjątka (pierwsze pseudo, pierwszy skrót paskudnego nazwiska) Heinricha, przez panią Barbarę Baran, w Tatemiczku 38 z roku 1991.


Maria Heinrichowa